piątek, 25 lipca 2014

312. by cieplej się zrobiło.


Bananowo-waniliowa manna z otrębami, przyprawami, malinami i czekoladą gorzką.
 
Bo pada i jest zimno, więc manna idealna na taką aurę. A czekolada od Oli, żeby w myślach również cieplej się zrobiło.
A tymczasem jadę się odizolować. Od myśli, internetu, klikania nieustannego. Bo głowa mi powoli zaczyna wariować. Doczekać się nie może czegoś, co może nigdy się nie wydarzyć. Taka już jestem. Lubię żyć w ułudzie. Marzyc o niemożliwym, nierealnym do spełnienia. Taki marzyciel ze mnie.
Miłego dnia!
 


czwartek, 24 lipca 2014

311. rozpustnie na pochmurny dzień.

Korzenne tosty francuskie z domowej chałki podane z dżemem brzoskwinie-morele-kardamon-migdały, jogurtem greckim, chałwą i borówkami.
 
Nareszcie wzięłam pędzel do ręki. Nareszcie bezmyślnie mogłam sunąc po papierze. Tęskniłam za tym. Mocno. Nareszcie zrobiłam też tosty francuskie. Przysmak ubiegłego lata. Ale smakują teraz zupełnie inaczej. Bo wszystko bez gorzkich łez smakuje lepiej.
Miłego dnia!

środa, 23 lipca 2014

310. skąpane w promieniach słońca.


Domowa chałka z makiem z ricottą, dżemem brzoskwinia-morela-kardamon-migdały, kremem ciasteczkowym, philadelphia milką, malinami, borówkami, świeżą miętą i cynamonem.
 
Te wakacje należą na pewno do tych najbardziej konsekwentnych. Do realizacji dochodzą plany jeszcze z ubiegłego roku. I tak oto wczoraj powstała moja pierwsza w życiu chałka. Muszę jeszcze trochę popracować nad pleceniem warkoczy, ale pierwszy krok wykonany!
A tak poza kuchnią to bierze mnie na tęsknoty. Duże bardzo. Za zapachem. Za dotykiem. Za tą moją bezpruderyjną śmiałością. I najbardziej denerwuje mnie to, że czekać muszę. A cierpliwość nigdy moją mocną stroną nie była.
Miłego dnia!
 

wtorek, 22 lipca 2014

309. o niekończących się rozmowach przy wybornym jedzeniu.

Sernik na słonym spodzie ciasteczkowym z morelami w karmelu z tymiankiem i płatkami migdałowymi.


Na tę wizytę czekałam długo. Praktycznie cały rok. Ale na takie przyjemności można czekać całą wieczność.  Bez zbędnych pytań. Z wieloma odpowiedziami. I pysznym jedzeniem. Bo to nieodłączny element jest przecież. Reszta w zdjęciach.







wtorek, 15 lipca 2014

308. sernik, na który czeka się całe lato.

Sernik jagodowy z białą czekoladą na spodzie brownie.
 
Z kilograma najlepszego wiejskiego sera, który udało mi się kupić w ten weekend u siebie na wsi.
Zadowolona z siebie jestem. Realizuję swoje postanowienia wakacyjne może w nieco odwrotnej kolejności, ale realizuję. Z ludźmi zaczęłam przebywać. Z przyjemnością nawet. Bo teraz potrzebuję tego najmocniej na świecie. I dlatego od jutra śniadań nie będę już jeść samotnie. Wieczoru doczekać się nie mogę!
Miłego dnia!

poniedziałek, 14 lipca 2014

307. w promieniach słońca.

Owsianka gotowana z kardamonem, jagodami goji, jogurtem greckim, brzoskwiniami i tahini.
 
Pierwsze prawdziwe śniadanie od dłuższego czasu. Ciągle w rozjazdach. Z głową pełną wspomnień, które czasami spać nie dają. A mimo to uśmiechnięta. I w końcu w tej swojej arogancji idę do przodu. Pytanie tylko na jak długo.
Miłego dnia!

wtorek, 8 lipca 2014

306. gdy ciepło życ nie daje.

Kasza manna na mleku z kardamonem, otrębami, malinami, magic starsami i granolą.
Mimo panującego upału ja z uporem maniaka wcinam gorące potrawy. Bo chyba potrzebuję tego ciepła. W środku. Bo pustka mnie owładnęła. Nie wiedzieć czemu, czuję się wypluta z emocji. Zagubiona. W tym świecie dorosłych. Bo dzieckiem jestem ciągle chyba, skoro do podejmowania decyzji nie dorosłam. I do tego słońce. w które wpatrywać się mogę bezkarnie, bo i tak moich łez wtedy nie dostrzeże nikt.
Miłego dnia!

piątek, 4 lipca 2014

305. o mieście, które pokochałam.

Chałka z twarożkiem, philadelphią milką, tahini i syropem klonowym, maliny.



Wróciłam zmęczona jak cholera. Po nieprzespanych nocach mój organizm potrzebował odpoczynku. W sumie to nadal potrzebuje, ale czasu już na to brak. Tak więc wróciłam. Z mnóstwem smakołyków, wspomnień, opadającymi powiekami i bolącą nogą. I dużym uśmiechem na ustach, który gdzie nie gdzie się pojawia.
Londyn. Byłam już tam w zeszłym roku. Ale porównując te dwie wyprawy, ta zeszłoroczna w ogóle się nie umywa do tego, co teraz przeżyłam. Zakochałam się prawdziwie. W ludziach chodzących w piżamach, niezrozumiałym akcencie, uśmiechach wszechobecnych, swojej Ewie, opiekunce i dobremu duchowi domu. Nawet w żebraku, który prawił mi komplementy na temat mojej urody. Wszystko tam jest na wyciagnięcie ręki. Wystarczy tylko wsiąść w dobrą linię metra. A reszta sama się znajdzie. Jadłam najlepszą chińszczyznę. Weszłam do sklepu Jamiego Oliviera. Nakupiłam pół kilo czekolad Cadbury. Zachaczyłam o paradę gejowską. Siedząc na Waterloo dostałam darmowe bilety do teatru.  Zostałam posądzona o bycie Australijką w sądzie, bo przecież Wimbledon Court kojarzy się jednoznacznie, prawda? Odwiedziłam Rubensa, Maneta i Van Gogha. Słuchałam prawdziwej gry na dudach. Co wieczór objadałam się Ben&Jerry's, bo przecież są takie pyszne. Oglądałam filmy i mecze tenisowe. Polowałam na promocje w sklepach. Jadłam codziennie truskawki, które smakowały jak polskie. Śmiałam się i milczałam. Zrobiłam piknik w Green Parku, gdzie piękny widok na Buckingham Palace miałam. Przeszłam obok MI6, tam gdzie Bond pracował. Dojechałam nawet na peron 9 i 3/4, gdzie Harry raz na zawsze zmienił swoje życie. Na południu zerowym też się znalazłam. Lady Di hołd składałam. Zastanawiałam się jak bardzo królowa Victoria musiała kochać tego swojego Alberta, skoro postawiła mu taki niesamowity pomnik. Na Baker Street też znaleźć się musiałam. Ale chyba tylko po to, żeby zobaczyć jak wygląda graduation na jednym z lepszych uniwersytetów. Real british weather też zaznałam, bo parasol ciągle w ręku był trzymany. I mogłabym tak pisać w nieskończoność, ale niech niektóre rzeczy pozostaną nieme, ciche w swej głupocie. Bo swój zachwyt wyraziłam chyba już wystarczająco. Reszta w zdjęciach.
Miłego dnia!








London Bridge, z dwóch perspektyw
City, centrum biznesowe Londynu
St. Paul's Cathedral
Lody, wszechobecne lody!
O najstarszy teatr samego Szekspira też trzeba było zahaczyć!
Pikniki i swawole pod Tate Modern
 








London Eye, Houses of Parliament, Duży Ben, Red Bus i Tamiza z tyłu, czyli kwintesencja Londynu
Westminster Abbey, czyli miejsce ślubu Lady Diany, czy księcia Williama i Kate
Buckingham Palace, siła tkwi w jego ogromie. Nawet Elżbieta była w środku, bo flaga wisiała!
Pomnik królowej Victorii, cały pozłacany. Ona jest tam obecna wszędzie!
Na karmienie kaczek w Green Park też znalazł się czas













Borough Market, najpyszniejsze miejsce w Londynie, gdzie wszystkie kubki smakowe działają na najwyższych obrotach!
Baker Street i Sherlocka- mojego idola pomnik stoi ot, na ulicy
Regent's Park & University, gdzie miałam okazję zobaczyć prawdziwe graduation. Pamiętacie te śmieszne czapki z filmów?
Piccadilly Circus, ze swymi neonami i malutką fontanną Erosa nie powala wielkością, ale nie przeszkadza to w niczym w byciu najpopularniejszym miejscem w Londynie
Cutty Surk, już w Greenwich, statek cierpienia jak to mówią. Niegdyś szpital, dziś stojący nawet nie na wodzie, wrak dawnego siebie bohatera
 














Z wizytą u Jamiego Oliviera. W sklepie można nabyć jedzenie, akcesoria kulinarne, a nawet warsztaty pod okiem zaufanych kucharzy!
Tandetnie, ale uroczo kolorowe Notting Hill, ze swoją najpopularniejszą ulicą i pchlimi targami
Pomnik księcia Alberta w Kensington Park. Mnie osobiście urzekł. Piękny dowód miłości, który może dumnie spoglądać na Royal Albert Hall, operę, do której zjeżdżają sławy z całego świata, by dać koncert.
Coś dla wielbicieli Bonda- siedziba MI6 na Vauxhall Bridge
A to już zupełnie inny świat- Wimbledon. Ogarnięty manią tenisa przez całe dwa tygodnie, a później zamiera w swej nudzie.
Mało znane turystom Camden Town zaskakuje swoją "wystrzałowością", bo inaczej tego chyba ując nie potrafię. Miasto tętniące życiem, z mnóstwem sklepików, dobrym jedzeniem i "Polaków" z Bydgoszczy
No i moje najulubieńsze miejsce, czyli Trafalgar Square. Zawsze tłumy ludzi, zawsze jakaś muzyka, a z tyłu National Gallery i Leicester Square.